Gdy byłam jeszcze na licencjacie, na pedagogice padło zdanie w stylu – „Pedagogiem będziesz 24h/dobę, nie tylko w szkole. Zastanów się, czy aby na pewno to zawód dla Ciebie.” Potem jeszcze było wspomniane, jak to trzeba będzie uważać na uczucia dzieciaków do nas. Zwłaszcza tych najmłodszych, zakochujących się w „swoich ulubionych paniach i panach”.
Wtedy to było dla mnie jakąś abstrakcją.
Aż do momentu, w którym na treningach z minibasketu jedna z dziewczynek nie zaczęła do mnie wołać „mamo, mamusiu”, a jeszcze inna przytulając się nie powiedziała „ja panią bardzo kocham”. Z jednej strony połechtane ego, z drugiej patowa sytuacja.
Nawiasem mówiąc – wybrnęłam z tego (myślę nie raniąc nikogo).
Przypomina mi się jeszcze sytuacja z pracy na campigu. Wtedy 8-letnia dziewczynka powiedziała do mnie słowa, które naprawdę zrobiły na mnie wrażenie – „Ja to jak dorosnę, to będę dokładnie taka jak pani. I też zostanę wfistką.” Ktoś chce być takim jak ja?! Szalone. Potem rozmawiałam z jej mamą i dowiedziałam się, że mam bardzo duży wpływ na tę dziewczynkę, „ona jest panią zafascynowana”. I znów, z jednej strony połechtane ego, z drugiej ogromna ODPOWIEDZIALNOŚĆ.
Poszłam na AWF nie z musu, ale z wyboru. Gdybym miała cofnąć czas, zrobiłabym to jeszcze raz 😛 I to nic, że dookoła mówi się, że po tym kierunku nie ma pracy, rynek jest nasycony. W moim odczuciu nigdy dość ludzi z pasją, którzy wykonują swoją misję, życiowe powołanie niezależnie od okoliczności.
Odkąd zaczęłam pytać sama siebie kim chcę być, cały czas powtarzało się nauczyciel-trener-motywator-inspirator. I o ile z wykształcenia nauczycielem i trenerem już jestem, to motywatorem i inspiratorem muszę się stać (osobowościowo).
Choć dziś, nazwałabym to inaczej – chcę być narzędziem w rękach Boga. Cokolwiek ma to dla mnie oznaczać…
Dlatego, gdy widzę, że swoim działaniem mam wpływ na innych ludzi, to szalenie się cieszę i jeszcze bardziej przerażam 😀 Dociera do mnie, jak ogromna to odpowiedzialność, już nie tylko za siebie, ale i za innych. Choć tak naprawdę nikt za nikogo nie może być odpowiedzialny. Ja za swoje działanie odpowiadam sama przed sobą. I nie mogę brać odpowiedzialności za to, jak ktoś interpretuje to, co robię. Mogę jedynie działać tak, by inni przy mnie wzrastali. Tylko tyle i AŻ tyle…
Myślałam tak (podkreślony tekst) jeszcze do niedawna. Bo gdy zaczęłam pracować w szkole, coś zaczynało mi się nie zgadzać. A mianowicie to, że jestem odpowiedzialna tylko za siebie. Już wiem, że nie… Naprawdę trudno mi się tego nauczyć, że odpowiadam również za życie innych. Nie do końca akceptuję to, że mogę ponieść konsekwencje za czyny innych ludzi.
Powiedzmy dzieciak postanawia wyskoczyć z okna. Robi to na moich zajęciach. Odpowiadam ja. A przecież nie siedzę w jego głowie, nie znam jego myśli…
Dobra może to jakiś skrajny przypadek.
Ale tak się zastanawiam…
Moje Dzieciaki przerabiają teraz „Stowarzyszenie umarłych poetów”. Postanowiłam, że również z Nimi przeczytam tę książkę. Przeczytałam. I… mam pytanie. Gdzie jest granica tej odpowiedzialności? Czy pan Keating mógł/powinien zrobić coś więcej dla Neil’a? Jak bardzo mógł zaingerować/wejść w kompetencje rodzica? A może nie mógł?
Tak wiem, to tylko książka/film. Fikcja. Ale moje przemyślenia są prawdziwe…
Uczę się bycia nauczycielem, wychowawcą…