Powiem szczerze. To był mój najtrudniejszy maraton. Przed żadnym wcześniej się tak nie bałam. Na żadnym wcześniej tak nie bolało…
Dobra wiem, po miesiącu przygotowań nie mogłam się spodziewać, że to będzie „spacerek” (czy maraton w ogóle może być kiedykolwiek spacerkiem?). Ale tu nie chodziło tak bardzo o przygotowanie. Bo nie startowałam od zera. Wcześniej jakąś tam bazę miałam. Nie przygotowywałam się wprawdzie pod maraton, ale jednak cały czas byłam dość aktywna.
Problemem było moje zdrowie. A raczej fakt, że ono się trochę posypało. W sobotę naprawdę nie czułam się jakoś szczególnie dobrze. I o ile, jeśli chodzi o ciało, to to nie było dla mnie nowością – od kilku dni zmagałam się ze sporym przeziębieniem. Ale gorzej, że psychicznie wcale nie czułam się mocna. Raczej było we mnie wiele obaw. Bałam się głównie, że na którymś kilometrze mój organizm powie dość i będę musiała zejść z trasy. Takie myśli (o nieukończeniu biegu) nie pojawiały się nigdy prędzej przed żadnym moim startem. Tzn. żeby była jasność – one są nieodłącznym elementem każdych zawodów, ale zawsze sobie z nimi radziłam. Tym razem były wybitnie natrętne…
Nocy przed maratonem też nie przespałam szczególnie dobrze – budziłam się co niespełna 2 godziny (tak, za każdym razem sprawdzałam na komórce, która godzina 😉 ). Mimo, że warunki miałam idealne – wygodne łóżko, cisza, spokój (dziękuję Damian!).
Pomimo tego co powyżej, gdy w niedzielę o 5:30 zadzwonił budzik, wstałam z nastawieniem, że będzie dobrze. Byłam dużo spokojniejsza, wewnętrznie czułam, że sobie poradzę.
Spojrzenie przez okno – pochmurno i mokro, ale aktualnie nie padało. Przez moment miałam myśl by pobiec w 2 koszulkach termoaktywnych, ostatecznie zostałam przy jednej (co było dobrym wyborem), na którą nałożyłam koszulkę podpisaną przez moje Dzieciaki.
Droga na stadion przebiegła bardzo sprawnie (chyba nigdy jeszcze nie byłam tak szybko przed startem :D).
Choć pogoda nie rozpieszczała, ale też nie było jakoś tragicznie.
Gdy już biało-czerwone baloniki poszły w górę, ruszyliśmy…
Pierwsze 10 km biegło mi się bardzo przyjemnie.
Po tym dystansie poczułam ból jednocześnie w biodrze i kolanie. Było to dla mnie tak niespodziewane (nigdy prędzej nie miałam żadnych problemów z tymi stawami), że nawet się tym nie przejęłam. Pomyślałam jedynie – zaraz to „rozbiegam”… 😀 I tak też było – ból zniknął niemal tak szybko jak się pojawił 😉
Kosmos zaczął się w okolicach 20 – 30 km. Wtedy mój mózg przeżywał gehennę. Miałam dość. Mimo, że ciało jeszcze w miarę sobie radziło, w mojej głowie toczyła się jakaś walka. Byłam zła i sfrustrowana. Głównie dlatego, że znaleźliśmy się na jakimś „wypiździajewie” (choć niby to była Warszawa). Biegliśmy betonową ścieżką, dookoła pola, kibiców prawie w ogóle (jak to ktoś na trasie trafnie stwierdził „W Poznaniu podczas ulewnego półmaratonu było ich znacznie więcej niż tu w Wawie) i ta niekończąca się prosta. W dodatku wiało tam niemiłosiernie i co mnie szczególnie wkurzało (już kiedyś podczas treningów zauważyłam, że jak jestem zmęczona, to wiele rzeczy mnie wkurza 😛 ), kartka którą miałam dopiętą do nr startowego (z informacją, że biegnę dla moich 14 Wspaniałych) ciągle mi fruwała i co chwilę musiałam ją poprawiać, żeby jej na trasie gdzieś nie zgubić.
Od ok 30 km zaczęliśmy znów wbiegać w bardziej cywilizowane części stolicy, więc mój „stan psychiczny” się trochę polepszył 😀 Czego nie można powiedzieć o ciele, które miało się coraz gorzej 😀 Tego stanu nie polepszał fakt, że co 3 km robiliśmy przystanki na wyciągnięcie odpowiedniej karteczki z imieniem Dzieciaczka i zrobienie zdjęcia. Bo paradoksalnie jak ma się już kilkadzieścia kilometrów w nogach, to każdy postój boli bardziej niż bieg.
Tu dowody… 😀
I niby na zdjęciach się uśmiechałam (przynajmniej jak widziałam, że foty robią 😛 ), ale czasami tak trochę przez łzy… 😀
I tak – jeśli tylko mogłam to eksponowałam dla kogo biegnę 😉
Gdzieś w okolicach 33-37 km miałam bardzo duże problemy z oddychaniem. Nie wiedziałam dlaczego, ale były trzy takie momenty, gdzie nie mogłam wręcz złapać powietrza. Na szczęście pulsometr pokazywał, że serce pracuje miarowo, więc jedynie zwolniłam (tak wybacz Szwagrze, wiem, że miałeś wtedy moc na więcej, ale ja umierałam…). Dodatkowo wrócił ból biodra. Tylko, że tym razem był taki ostry, palący. I wiedziałam, że tym razem będzie mi towarzyszył do mety. Wtedy miałam jedynie nadzieję, że nie będę musiała przejść do marszu… Los był łaskawy – wytrwałam.
I chyba nawet obyło się bez przysłowiowej „ściany”. Choć jak złapały mnie te duszności, to wtedy pomyślałam, że to może być ten „cudowny” czas. Ale teraz z perspektywy czasu wiem, że ścianę to miałam na swoim pierwszym maratonie w Poznaniu. Gdzie na 34 km pojawiło się poczucie beznadziei i bezsilności, w którym ciało nie dawało już rady i łamała się psychika… I w sumie dla przetrwania takich momentów warto przebiec maraton – jakkolwiek dziwnie to nie brzmi… 😉
Wracając do Warszawy.
Na ostatnich kilkudziestu metrach, potrafiłam nawet jeszcze przyśpieszyć – nie wiem skąd to się bierze. Tak jakby ból i zmęczenie odchodziły w niepamięć.
Choć tak do końca nie odchodzą. O czym świadczy choćby to zdjęcie z mety, gdzie radość miesza się z bólem… 😀
Ale nie mam żadnych wątpliwości, że było warto.
Cudaczki moje kochane, dziękuję Wam, że jesteście moją motywacją, inspiracją, moim wszystkim! 😉
Dla Nich nawet „nauczyłam się” tworzyć filmiki 😀
Dobrze jest mieć dla kogo robić takie akcje 😉
„tak wybacz Szwagrze, wiem, że miałeś wtedy moc na więcej, ale ja umierałam”
Może i moc miałem, ale od początku było wiadomo, że nie biegniemy na wynik.
Za Wrocław 🙂