Tydzień po półmaratonie brałam udział w Ekstremalnej Drodze Krzyżowej.
Nie pamiętam skąd się o tym dowiedziałam. Prawdopodobnie gdzieś w Internecie trafiłam na info o tej inicjatywie. Przypadkiem? Raczej nie.
Nie wierzę w przypadek, wierzę w Boga. (I powtórzę to jeszcze pewnie wiele razy)
Są takie momenty w moim życiu, które nazywam huknięciem – olśnieniem. To tak jakby mieć założony hełm na głowie i ktoś nam przywala z całej siły jakimś młotem. Z tym, że nie boli fizycznie, ale miażdży serce. Myślę, że wtedy Bóg dotyka mnie w sposób szczególny. Miałam takie odczucia już niejednokrotnie. Jestem za nie szalenie wdzięczna, bo widzę w nich działalność Największego w swoim życiu.
I nie uważam, bym z tego względu była kimś wyjątkowym. Wg mnie Bóg mówi do każdego, ale nie każdy potrafi Go zawsze słuchać. Ja również.
Nie inaczej było z Ekstremalną Drogą Krzyżową.
Na początku tylko przeczytałam informacje, że coś takiego jest. Chodziło to za mną cały czas. Wprawdzie chciałam podjąć się tego wyzwania, ale strach był jeszcze zbyt duży.
Mimo wszystko, w terminarzu przy dacie 11.04.2014 r. zapisałam „Mosina 21:00 – EDK”. Na razie tylko tyle. Bez żadnych zobowiązań, deklaracji. Pozwoliłam by ta myśl „pracowała” we mnie.
Długo czekać nie musiałam.
Kilka dni później trafiłam na kazanie (na YT) ks. Pawlukiewicza, a w nim fragment:
„Piotr ucieka z Rzymu bo boi się cierpieć i spotyka Jezusa. I pyta: „Dokąd idziesz Panie?”. Chrystus mówi: „Idę cierpieć za ciebie, bo ty uciekasz. (…) Idę umierać za ciebie, bo ty tchórzysz”.”
To był ten charakterystyczny moment huknięcia. GONG! I już wiem, że idę.
To nie znaczy, że przestałam się bać. To znaczy, że mimo strachu zaufałam Bogu i pozwoliłam się prowadzić.
Choć przerażało mnie to niesamowicie.
Ja, introwertyczka mam nagle pojechać późnym wieczorem do obcego miasteczka, w którym nigdy nie byłam. A potem wyruszyć w nieznaną trasę. Nocą. W samotności. 33km jakimiś wioskami, lasami, polami. Z drewnianym krzyżem w ręku i plecakiem na barkach.
Niby dostanę mapę, ale dla mnie to w sumie żadne ułatwienie, bo moja orientacja w terenie jest taka, że jeśli obrócisz mnie o 360* to już nie wiem gdzie jestem 😀
Pamiętam, że jak Tata się dowiedział jak to wszystko ma wyglądać, to powiedział „Jacie! Mamo, to my już lepiej od dziś zacznijmy się modlić…” 😀
Pamiętam, że jak opowiadałam o tym koleżance, to powiedziała „Kasia… a jak będzie padał deszcz, a spotkasz dzika? To nawet na drzewo się nie wdrapiesz. Ja bym się nie zdecydowała”.
Pamiętam, że gdy zadzwoniłam do Dziadka z prośbą by zrobił mi krzyż wg wytycznych (z brzozy, o rozmiarach 1,2m x 0,5m) i gdy przyjechałam go odebrać, to powiedział, że zrobił mi po 20 cm więcej „tak na zapas”… 😀
Pamiętam, że gdy wsiadłam do pociągu i zobaczyłam dziewczynę z chłopakiem, którzy mieli taki mały krzyżyk jak nad drzwiami się wiesza, to spojrzałam na swój i pomyślałam „Kaśka, dlaczego, ty zawsze musisz być tak nadgorliwa?!”
Pamiętam, że wtedy, w pociągu napisałam notatkę na komórce: „Ruszyłam w drogę życia. Nawet nie wiesz Boże jak się cieszę 🙂 Boję się, ale niech motywem przewodnim będzie piosenka „Tak mnie skrusz, tak mnie wypal Panie, byś został Ty, tylko Ty, jedynie Ty”.”
Do kościoła w Mosinie mimo zapadającego zmierzchu dotarłam bez problemu – szłam za ludźmi, u których podejrzałam, że mają plecaki i krzyże. Na miejscu zobaczyłam, że było kilka osób, które miały krzyże sporo większe od mojego. Już było mi raźniej.
Jeszcze przed mszą poznałam dwie dziewczyny. Jak się później okazało, z jedną z nich przeszłam całą trasę.
Na mszy ksiądz pół żartem pół serio wspomniał, że prosił księży pobliskich parafii, by powiedzieli właścicielom, by pozamykali psy, ale prosi o ostrożność.
Super…
Po mszy ze specjalnym błogosławieństwem (a tego mi wtedy było trzeba), pojechałam z jakimiś ludźmi do Żabna, skąd zaczynała się krótsza – 33 km trasa (była jeszcze wersja 42 km, ale to melodia przyszłości… ;)).
Od początku szłam z poznaną wcześniej koleżanką. Narzuciła dość szybkie tempo. Pamiętam, że pomyślałam wtedy „ciekawe kiedy wymięknie i zwolni”. Sama czułam się jak chojrak – w końcu tydzień temu przebiegłam półmaraton. Co to dla mnie przejść trzydzieści parę kilometrów.
Zaskoczyła mnie. Cały czas szłyśmy podobnym tempem.
Na 14 km zatrzymałyśmy się na jakimś przystanku autobusowym. Był to nasz pierwszy, a zarazem ostatni postój. Wypiłyśmy herbatę i zjadłyśmy kanapkę. Myślałam, że wpadł mi jakiś kamyczek do buta więc go ściągnęłam i wytrzepałam. Nic nie pomogło. Jak się później okazało – to były odciski…
Między godziną 2, a 4 pojawiło się znużenie. Chciałam być w cieplutkim łóżku. W sumie od początku bolały mnie barki. Niby nie miałam załadowanego plecaka, ale z każdym krokiem czułam go coraz mocniej. Z czasem dały o sobie znać stopy. Później łydki, biodra i na końcu kolana. Nie był to jakiś niesamowity ból. Po prostu nazywam to „zwiększoną świadomością, że posiadam takie części ciała…”. Swoją drogą to dość zabawne, że czujemy, że coś posiadamy, dopiero gdy nas to zaboli np. takie zęby… 😀
Wracając do meritum.
W tylnej kieszeni spodni miałam małą karteczkę. Z jednej strony wypisani byli ludzie, których spotkałam w swoim życiu oraz Ci, którzy poprosili mnie o modlitwę z prośbą o błogosławieństwo dla nich. Z drugiej egoistycznie wypisałam sprawy dot. mnie samej.
Cieszyłam się, że od samego początku modliłam się w tych intencjach. Bo z czasem moja modlitwa przypominała bardziej majaczenie. Choć w sumie nie wiem, czy nie miało to większej wartości dla Jezusa…
Pogoda dopisała – cudowny księżyc i ciepło. Trasa dobrze oznakowana (chyba tylko 2 razy miałyśmy wątpliwości, czy aby na pewno dobrze idziemy). Na miejsce dotarłyśmy jako jedne z pierwszych, po niespełna 7 h drogi.
Podsumowując – było ciężko, ale nie ekstremalnie.
Wiem, że mogło to być dożo silniejsze przeżycie, gdybym szła w kompletnej samotności. Wskazówka na przyszłość.
Już na miejscu – w klasztorze Benedyktynów w Lubiniu – chciałam się pozbyć krzyża. Myślałam, że będą one złożone pod ołtarzem, a potem spalone. Ale nic takiego nie miało miejsca. Zatem chciałam go zostawić ukradkiem, oprzeć o jakąś ścianę i wrócić do Poznaniu już bez „zbędnego balastu”. Spytałam siostrę zakonną, czy mogę go tak zostawić, ale powiedziała, żebym go lepiej zabrała ze sobą.
I wtedy kolejny GONG… W głowie zahuczało „Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, ten nie jest Mnie godzien”.
Krzyż przywiozłam do Choszczna, czeka na kolejną wyprawę…
I jeszcze urywki rozważań z trasy, które szczególnie mnie poruszyły:
„Życie na granicy”
„Nie warto żyć normalnie, warto żyć ekstremalnie”
„Jezu podziel się ze mną swoją ambicją. Ambicją w stosunku do mnie”
„By poczucie bezpieczeństwa nie było najważniejsze”
Podsumowując:
EDK – naprawdę warto to przeżyć…