Półmaraton w Pile był kompletnie inny od tego poznańskiego.
Od wielu znajomych słyszałam bardzo dobre opinie o tej imprezie. Postanowiłam sama to sprawdzić. I w moim odczuciu pod względem organizacyjnym dużo gorzej niż w Poznaniu, choć atmosfera całkiem spoko 🙂
Podobno tam co roku, w dniu biegu jest bardzo ładna pogoda. Nie inaczej było i tym razem (7.09.2014r.). Słońce od rana nieźle grzało.
Mimo wszystko jechałam z nastawieniem, że chcę zejść poniżej 2h.
Zaczynając od tego, że w pakiecie startowym znalazłam m.in. kostki cukru i pomyślałam – jak dla konia 😀 A może nie trzeba było się śmiać, tylko zabrać je ze sobą na trasę…
Przydałyby się, zwłaszcza na 17/18 km. Był komunikat, że za chwilę będzie pkt odżywczy, ale… do mety nie pojawiła się już ani kropelka wody. Może dla tych bardziej z przodu faktycznie coś było. Ja niestety jak i zdecydowana większość, na taki rarytas już liczyć nie mogliśmy. I to uważam za największy błąd organizacyjny. Przy takiej temperaturze i nasłonecznieniu trasy, nie może zabraknąć wody!
Cudownym rozwiązaniem były zraszacze tworzące ścianę wody. Po pierwszym wrażeniu jakbym się topiła, przychodziło cudowne orzeźwienie i nowe siły (nie na długo, ale jednak).
W sumie tu przez pogodę od początku była walka. Każde spojrzenie na pulsometr mówiło mi, że trzeba co najmniej trzymać rytm. A kontrolne pomiary czasu co 5 km sprawiały, że wiedziałam, że biegnę na granicy tych 2 h.
W którymś momencie na trasie znalazłam się przy pacemakerach prowadzących na te 2 h właśnie. Ok 17 km zaczęłam do nich tracić dystans. Bardzo liczyłam na tę wodę, której jednak nie było i powoli zdawałam sobie sprawę, że już jej nie będzie. Dawno już też nie widziałam znacznika mówiącego, który to kilometr, dlatego krzyknęłam do nich z zapytaniem. Jeden z nich powiedział „18”. Ale myślę, że powiedział tak dlatego, że widział, że odpadam. Bo do 18 jeszcze trochę nam brakowało… I tu znów mega szacunek dla ludzi na trasie i wzajemne wsparcie. Ziomek coś tam do mnie krzyczał, żebym nie odpuszczała, że jeszcze tylko kawałek.
Prawda jest taka, że miałam już dość i biłam się z myślami, czy nie odpuścić. Oczywiście nie całego biegu, ale walki o zejście poniżej 2h. Biegłam za nimi tak, że baloniki jednego z nich (pacemakerzy mają przywiązane do strojów kolorowe baloniki, na których jest napisany czas na jaki biegną/prowadzą ludzi) waliły w moją głowę. Teraz z perspektywy czasu myślę, że to trochę jak z filmu, gdzie toczy się walka dobra ze złem 😀 W mojej głowie biły się myśli te złe „i tak poprawisz życiówkę/ przy takiej pogodzie i tak to będzie dobry wynik/ jesteś usprawiedliwiona”, z tymi dobrymi „tyle pracy już zostało wykonane – nie możesz teraz tego zmarnować/ już bliżej niż dalej/ dasz radę”. Oczywiście jak to w dobrych filmach, dobro zwycięża. Tak i ja, jakoś wiozłam się na nich.
A gdy wbiegliśmy na ostatnią prostą to pamiętam tylko tyle, że biegłam jak szalona, wyprzedzając ludzi. Pomyślałam „dlaczego oni nie finiszują? Jak sami nie chcą, to chociaż niech innym nie przeszkadzają…!”. Nie wpadłam na to, że jeszcze nie tak dawno w Poznaniu, sama tak kończyłam bieg – z uśmiechem na twarzy, delektując się chwilą. Nie wpadłam również na to, że ten wielki dmuchany balon to nie jest meta… Ogarnęłam to dopiero w momencie, gdy zobaczyłam, że ludzie przebiegając pod tym balonowym łukiem biegną dalej, a wolontariusze nie łapią utrudzonych w boju zawodników, ani nie rozdają medali. Tak – meta była dłuuuugie kilkadziesiąt metrów dalej…
Myślałam, że już nie mam sił, a tu proszę. Wizja tego, że na ostatnich metrach stracę szanse na złamanie 2 h jest naprawdę świetnym motywatorem. Ostatecznie wpadłam na metę z czasem 1h 59 min 44 sek! I jeszcze nigdy po bieganiu nie byłam tak zmęczona…
Gdy wróciłam do domu, wzięłam prysznic i położyłam się na łóżku z butelką izotonika (niczym dziecko z butelką mleka :D) i zasnęłam na kilka godzin. Obudziłam się tak, że jeszcze zdążyłabym iść do kościoła na ostatnią mszę. Nie chciało mi się. Rozważałam pójście w poniedziałek rano. Ostatecznie jednak się zmobilizowałam i poszłam dziękować. Było za co 😉
Zawsze jest…
I prawie już opanowałam picie z kubeczka w lekkim truchcie… 😉