Przejdź do treści

Maraton – wisienka na torcie…

Z rocznym opóźnieniem, ale jednak – kolejne marzenie zrealizowane. A prawie odpuściłam jeszcze przed startem…

Kiedyś koleżanka na studiach mi powiedziała, że biega w półmaratonach, ale maraton to już inna bajka. Tam trzeba zupełnie inaczej do tego podejść, zadbać o ciało, odpowiednio się odżywiać, że na chwilę obecną ona nie wyobraża sobie startu w takiej imprezie. I prawie to „kupiłam”. Zaczęłam się porównywać – przecież ona biega dużo więcej ode mnie, ma większe doświadczenie. To ja bym niby miała pobiec? Z czym do ludzi?

Na szczęście jest jeszcze rozwój osobisty, świadomość siebie. Głównie dzięki temu, zaczęłam to analizować i stwierdziłam, że to jej przekonania, nie moje. Może dla niej dobre, ale dla mnie ograniczające. Wiedziałam, że niezależnie od tego na jakim poziomie jestem teraz, to i tak mogę to osiągnąć. A, że planowałam to zrobić w październiku 2014 r. to po prostu rozpisałam plan działania i go realizowałam.

I tu dzieje się wszystko to, co najlepsze.

Jak to ktoś kiedyś stwierdził – maraton to tylko wisienka na torcie.

Zgadzam się. Najważniejsze dzieje się na długo przed startem…

Pamiętam swoje najdłuższe wybieganie w Choszcznie, które robiłam na kilka tyg. przed startem.
I niby jestem po AWFie, a zachowałam się wtedy jak kompletny laik. Zresztą, nie pierwszy i nie ostatni raz…

Wstałam tradycyjnie ok 6:30, zjadłam banana, popiłam kilkoma łykami wody i poszłam nad jeziorko. Cel – przebiec 5 okrążeń wokół jeziora, co daje 30 km. Błąd jaki popełniłam polegał na tym, że nie miałam przy sobie żadnych płynów, ani żeli, czy innych energetyków. To było szalone i raczej nie miało prawa się udać. Mój organizm nie był na tyle wyćwiczony, by poradzić sobie z takim obciążeniem bez dostarczenia energii z zewnątrz. Nie mam pojęcia co sobie myślałam jak zaczynałam ten trening, ale z każdym kolejnym kilometrem zdawałam sobie sprawę, że to co robię jest chore. Na zajęciach ze wspomagania w sporcie mówiono nam, że jeśli poczujesz, że chce ci się pić, to znaczy, że jest już za późno – organizm jest odwodniony. Nie należy doprowadzać do takich sytuacji. Mi się nie chciało pić, ja tego picia pragnęłam! 😀
Oczywiście mięśnie również dawały o sobie znać (choć obyło się bez skurczów).
Wiedziałam, że jeśli się raz zatrzymam, to potem będzie już tylko gorzej. Nie chciałam tego testować, ale na jakimś 27 km nie miałam wyboru. Przeszłam do marszu. Co by było śmieszniej, to bolało jeszcze bardziej. Próbowałam znów truchtać, ale po kilkudziesięciu metrach znów musiałam iść – tak, książki nie kłamią 😛 Podjęłam kolejną próbę i tym razem doczłapałam już do końca.
Powrót do domu, mimo, że mam naprawdę niedaleko, wydawał mi się jakąś krucjatą. Mocno bolały mnie lędźwie. W domu uzupełnienie płynów i prysznic z nadzieją, że coś pomoże. Ulżyło, ale nie za wiele. Wlazłam do łóżka i spałam kilka godzin.

Tak, to było strasznie niemądre… Ale przeżyłam i jestem bogatsza o te doświadczenia.

Mówi się, że nie tyle cel jest ważny, a droga, którą się przebywa by ten cel osiągnąć. Zatem, to nie tyle co maraton, a przygotowania do niego kształtują charakter.

To właśnie te treningi podczas, których pada deszcz, śnieg sprawiając, że po kilku minutach cieknie z ciebie nie tyle pot, a woda. To właśnie ten czas, kiedy wkręcasz sobie do głowy, że przecież to bardzo dobrze, że pogoda jest idealna – przynajmniej możesz poćwiczyć bieg z obciążeniem (przemoczonego ubrania). To właśnie wtedy kiedy mimo wszystko nie schodzisz z trasy, tylko kończysz to, co zacząłeś.

Właśnie wtedy, gdy tak bardzo się nie chce, gdy za oknem zawierucha, gdy ciało jeszcze się nie zregenerowało po poprzednim treningu, gdy coś boli, a ty mimo wszystko wciągasz na siebie dresy, zakładasz adidasy i przekraczasz próg. Już podczas rozgrzewki wiesz, że to nie jest ten dzień. Biegniesz, na razie spokojnie i wcale nie masz zamiaru przyśpieszać. Czujesz się jak słoń, nogi ledwie się podnoszą. Dobiegasz do pkt, w którym wiesz, że rozgrzewka się skończyła. Teraz czas na właściwą pracę. Podejmujesz wyzwanie i starasz się zrealizować założenia na ten dzień. Nie wychodzi tak jak powinno być, gdzieś było za wolno, gdzieś za późno. Zapis z pulsometru wytyka wszystkie błędy. Ale gdy wracasz do domu po takim treningu, to i tak wewnętrznie czujesz się jak mistrz. Wiesz, że zrobiłeś wszystko najlepiej jak w danym momencie potrafiłeś. I tylko to ma znaczenie.

Nie lubię porównywać się do innych – widzę, że to bardzo destrukcyjnie na mnie działa. Ale gdy o 8 rano wracam z biegania, to czuję satysfakcję, że niektórzy się dopiero budzą (albo jeszcze nie), a ja już kawałek dobrej roboty zrobiłam. Czuję się sama z siebie dumna – taka moja wewnętrzna nagroda 😀

Nagroda nagrodą, ale są też dni, w których odpuszczasz, gdzie zniechęcenie wygrywa. Zdarza się. Najważniejsze by nie trwało to zbyt długo. Jak to mawiał Goethe „Potykając się można zajść daleko, nie wolno tylko upaść i nie podnieść się.”
To właśnie kształtuje człowieka. Jestem przekonana, że te przygotowania do maratonu wzmocniły mnie pod względem osobowości –  wzrosła samodyscyplina, wytrwałość, przekonanie, że potrafię realizować cele długoterminowe.

Ciało oczywiście też się zmieniło. Jakoś od gimnazjum chciałam utrzymać te 56 kg i „dorobić” do tego jakiś zarys mięśni. I o ile waga została osiągnięta (dzień przed maratonem ważyłam 56,6 kg), to ten zarys mięśni był (i jest) faktycznie tylko zarysem i trzeba by niekiedy użyć lupy by go dostrzec… 😛 Choć w pewnym momencie nawet się trochę wystraszyłam. Jadłam normalnie, a może nawet więcej, a waga spadała. Teraz z perspektywy czasu wiem, że to naturalne – zwiększałam tygodniowy kilometraż to i waga leciała w dół. Ale wtedy zastanawiałam się, czy aby na pewno jestem zdrowa. Zwłaszcza po tym, jak Siostra wkręcała mi, że na pewno mam tasiemca 😀

W głowie miałam też, że powinnam się inaczej odżywiać. Niestety nadal zbyt wiele w tej kwestii nie zrobiłam. A jest to jedna z rzeczy, którym muszę się bardziej przyjrzeć w swoim życiu. Niby fast foodów, ani śmieciowego jedzenia (swoją drogą, czy jedzenie może być śmieciowe…?) nie jadam (a jak już, to naprawdę sporadycznie), ale po takich przedmiotach jak dietetyka, czy żywienie w sporcie mam świadomość, że ogrom rzeczy do przepracowania jeszcze przede mną.

Jakby nie było, do maratonu przygotowałam się tak jak potrafiłam. Nie miałam przy tym żadnych większych kontuzji. Raczej wszystko realizowałam zgodnie z planem. Co było bardzo ważne dla mojej psychiki – mającej bardzo dużą rolę do odegrania już podczas samego startu.

Wiedziałam, że to co miało zostać przepracowane, zostało zrobione. Mentalnie czułam się mocna. Zatem na starcie stanęłam pełna nadziei.

Tym razem byłam sporo prędzej. Mogłam ze spokojem się przygotować. Izotonik, banan, baton energetyczny, woda, spokojne przebieranie (dzięki czemu podjęłam ważną decyzję, że biegnę bez koszulki termoaktywnejj pod spodem), rozgrzewka. 
Miałam też czas, by ustawić się w odpowiedniej strefie. Ale nauczona doświadczeniem nie poszłam pokornie do debiutantów, ale stanęłam sobie przy zającach prowadzących na 4:30. Nie miałam żadnego planu, aż dopóki nie zobaczyłam tych baloników. Wtedy w mojej głowie zrodziła się prosta strategia – do 30 km staram się utrzymać z nimi. A potem… Potem to dla mnie jedna wielka niewiadoma (nigdy nie biegłam więcej niż 30 km) więc podejrzewałam, że potem to będę na czworakach doczołgiwać się do mety. Stwierdziłam, że jak do 30 km wypracuję z nimi jakiś czas, to starczy mi go jeszcze, by te 12 km z hakiem zdążyć dobiec do mety, zanim zgarnie mnie autobus z napisem „KONIEC MARATONU” 😀 Na rękę założyłam sobie też opaskę, która miała prowadzić mnie na 4 h 30 min właśnie. Zatem plan był zacny 😛

W pierwszej fazie biegu zastanawiałam się w ogóle, czy nie przyspieszyć. Tempo było naprawdę spacerowe. Ale (na szczęście) nie dałam się ponieść emocjom i tylko na zbiegach odskakiwałam od pacemakerów (lubię korzystać z tego darmowego rozpędu), ale na płaskim się równaliśmy.
Na ok. 8,9 km usłyszałam znajomy głos krzyczący „Kasia! Pawlak!”. Oglądam się, patrzę , a tam Blondi stoi i mi macha! Szalona – miała zajęcia, ale powiedziała prowadzącemu, że musi na chwile wyjść pokibicować koleżance, bo biegnie w maratonie. Nie wiem jak ona to zrobiła, że wyczuła akurat ten moment i zobaczyła mnie wśród tych tysięcy ludzi. Ale chwała jej za to! Przez następne kilka kilometrów miałam w głowie bardzo pozytywne emocje i wdzięczność. A kilometry leciały – tak głowa pięknie oszukiwała organizm.

Szło jej całkiem nieźle, bo właśnie koło 10 km poczułam, że coś jest nie do końca w porządku z moim małym palcem u prawej stopy. (Po biegu okazało się, że palec jest jednym wielkim krwistym pęcherzem 😀 I jak to Tata stwierdził – „Dobrze, że tego nie widziałaś, bo miałabyś większy hamulec…”) Bolał, podejrzewałam, że zrobił mi się odcisk. Bo tak w ogóle to buty w jakich biegłam w tym maratonie były na tyle zajechane, że na tydzień przed startem zaniosłam je do szewca, żeby je zszył. Musiał przy tym dodać jakąś łatkę od wewnątrz, zatem but zrobił się ciaśniejszy. Właśnie wtedy to odczułam… To była dopiero jakaś ¼ trasy więc wkręciłam sobie do głowy, że to przecież tylko mały palec. W dodatku obtarcia czułam na jego górnej części. Zatem przy odbiciu i lądowaniu nie miało to kluczowego znaczenia.

Z tym lekkim dyskomfortem biegłam do jakiegoś 20 km. Potem on nie zniknął, ale pojawiły się inne, silniejsze więc palec przestał mieć znaczenie. Zatem o ile do 20 km biegło mi się całkiem przyjemnie, to po 20 zaczynałam odczuwać trudy. Do 30 km trzymałam się pacemakerów. Ale z każdym kilometrem utrzymanie ich tempa było dla mnie coraz trudniejsze. Zwłaszcza, że na pkt odżywczych oni mieli swoje rzeczy przy sobie (wokół nich biegła ekipa pomocnicza z plecakami i pasami na biodra). Ja musiałam zbiegać do krawędzi jezdni i walczyć potem z płynem w kubeczkach.
Miałam też jeszcze inną mniejszą strategię, która myślę pomogła mi przetrwać wszystkie kryzysy. Założyłam sobie, że cały czas biegnę, a jedyną „przerwę” na marsz mogę zrobić podczas pkt odżywczych – picie i jedzenie (zwłaszcza pomarańczy, po których czułam, że odżywam) było przyjemniejsze (i bezpieczniejsze) podczas marszu. Ale to sprawiało, że traciłam dystans do zająców. Nadrabiałam go na trasie, by potem znów mi odskakiwali. Taka zabawa w kotka i myszkę 😛

Na jakimś 34 km miałam naprawdę spory kryzys. Wszystko mniej już ciągło. I wtedy zobaczyłam koleżankę ze studiów (paradoksalnie tę samą, która mi opowiadała o tych biegach). W sumie to ona zobaczyła mnie. Wywiązał się taki dialog:
Ona – „Kasia?!”
Ja – „Nie mogę już. Umieram…”
Ona – „Dasz radę. Już naprawdę niewiele zostało. Dawaj! Dawaj!”
I znów moja uwaga została odwrócona od bólu. Ktoś we mnie uwierzył… I znów z tą myślą przebiegłam jakiś dystans.
Ok 38 km pojawił się jeszcze jeden wielki kryzys. Nie wiedzieć dlaczego, chciało mi się ryczeć. Ale obyło się bez łez – przetrwałam. 
Zaś po 40 km zaczęło docierać do mnie, że to już naprawdę ostatnie chwile. Co lepsze, uświadomiłam sobie, że jestem w stanie złamać 4 h 30 min. Będzie ciężko, ale… jest ogromna szansa. Skorzystałam z niej. Przyspieszyłam (nie wiem z czego miałam moc) i ostatecznie przeszczęśliwa wpadłam na metę z czasem 4 h 29 min 11 sek! 😀

I muszę jeszcze napisać o kibicach… Są genialni. Starszych Pań, które uderzały tłuczkiem do mięsa w garnek (jedna) i dwoma pokrywkami od garnków (druga) i krzyczały „KO-CHA-MY WAS! KO-CHA-MY WAS!” prawdopodobnie nie zapomnę do końca życia. Śmiałam się tak, że złapała mnie kolka. Na szczęście zaraz po tym była długa prosta z górki więc szybko to ogarnęłam.

Zatem maraton to nie tylko 42 km 195 m do przebycia. To szalona walka ze swoimi słabościami, zarówno tymi fizycznymi, jak i psychicznymi…

na trasie

Niby uśmiech, ale było ciężko…

tłumy

Gdzie jest Wally? 😀

nr i +

Ten różaniec (lewy dolny róg) towarzyszy mi niemal w każdej sytuacji w życiu. Podczas biegów wkładam go do wewnętrznej  kieszeni w spodenkach i gdy mam chwile słabości sprawdzam, czy nadal tam jest.
Takie moje przypomnienie, że nigdy nie jestem sama… 🙂 

I na sam koniec:
Podobno maraton nie wybacza żadnych błędów. A ja mam wrażenie, że mi wybaczył wszystkie…

 

Tym akcentem kończę serię wpisów „2014 – ROK WYZWAŃ”, przechodząc do czasów bardziej współczesnych, a obfitujących w nie mniejsze wyzwania… 😉

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *