Przejdź do treści

JESTEM WYCHOWAWCĄ…

Gdy dowiedziałam się, że mam dostać wychowawstwo, to w pierwszej chwili pomyślałam, że to jakiś żart, albo pomyłka.

Pierwsza praca w szkole.
Przyjęta na pół etatu.
Wfistka.
Myślałam, że to są wystarczające argumenty, by wychowawstwo przypadło komuś z większym stażem i mającym więcej godzin lekcyjnych z klasą.

Myliłam się.
Jak się dowiedziałam, wychowawstwa nikt nie chce. Gratyfikacja finansowa prawie żadna, za to masa dodatkowej papierkowej roboty plus do tego niemała odpowiedzialność i wiele obowiązków. Zatem przestałam się dziwić, że to jednak mi przypadła ta rola… 😀

Z jednej strony trochę mnie to przeraża, z drugiej jednak (jakieś 5 razy mocniej) motywuje, ekscytuje i nakręca.

Cała ta papierkowa robota wciąż jest dla mnie w dużej mierze czymś niezrozumiałym. W ogóle wnioskuję, by na AWF-ach na specjalizacji wychowanie fizyczne, pojawił się dodatkowy przedmiot „Prowadzenie dokumentacji szkolnej”. Pewnie byłby to jeden z najnudniejszych przedmiotów w całym programie studiów… 😀

W każdym razie dziennik, czy inne dokumenty nie mają dla mnie takiego znaczenia (choć wielu pewnie powie, że powinny) jak dzieciaki. Jeśli się gdzieś pomylę w papierach, to ktoś się wkurzy, opierdzieli, ale gdy nauczy mnie jak, to poprawię i zrobię tak jak należy.

W pracy z drugim człowiekiem, błędy mają swoje głębsze konsekwencje. Tam nic nie skreślisz, niczego nie cofniesz…

Pracuję dopiero nieco ponad miesiąc, a popełniłam ich już masę. Kolejny ogrom przede mną… Ale błędy pojawiają się wszędzie tam, gdzie jest działanie.
Prawda jest taka, że na pewno brakuje mi doświadczenia, ale nie zaangażowania i chęci. Wszystko co robię, robię z myślą, by wnosiło to wartość do życia tych dzieciaków. Czy mi się udaje? Tego do końca nie wiem. Nie mi odpowiadać na to pytanie. Ze swojej strony daję to, co mam najlepsze. Rozliczenie przyjdzie kiedyś z góry…

Z racji tej nowej sytuacji w jakiej się znalazłam, ludzie mnie pytają „I jak ci się pracuje?”. Odpowiadam, że dobrze. Z uczniami raczej się dogaduję bez większych problemów (przynajmniej w moim odczuciu :D), pracuję w zawodzie – cieszę się z tego co jest. Na to słyszę komentarz „Młoda jesteś, to ci się jeszcze chce. Pogadamy za X lat. Wtedy zobaczymy, czy nadal tak będziesz mówić.”

I tu pojawia się u mnie refleksja – gdybym kiedykolwiek miała pracować jako nauczyciel tylko dla pieniędzy, to już dziś proszę Cię Boże, nie pozwól mi na to. Nigdy nie chciałabym męczyć zarówno siebie, ale przede wszystkim uczniów i innych współpracowników swoją wypaloną postawą. Zbyt wiele widzę wokół siebie zniechęcenia, bym chciała stać się kolejną cegiełką w tej chorej piramidzie. Choć chcę zaznaczyć, że nie jest moją intencją ocenianie kogokolwiek – jedynie sama chciałabym mieć zawsze świadomość siebie, tego jak i dlaczego działam.

Co do samej pracy, to czasami mam wrażenie, że za bardzo się zaangażowałam. A swoją klasę pokochałam może nawet bardziej niż powinnam… Ale inaczej nie potrafię (nie chcę?).
Pamiętam jak kiedyś, jako dzieciak doszły mi domowe obowiązki – sprzątanie. Gdy pierwszy raz wycierałam kurze z mebli i Mama sprawdziła jak mi poszło – a nie ukrywam, że jakoś szczególnie się nie przyłożyłam… – to tekst Mamy już zawsze dźwięczy mi w uszach, gdy coś robię na odwal. A brzmiał on tak: „Jeśli masz odpierda*** taką fuszerkę, to lepiej wcale tego nie rób i mnie nie wkurw***.” 😀

Zatem wole się zaangażować, choćby nawet za mocno, choćby potem miało boleć. Bo lepiej zużywać się niż rdzewieć.

I tak, niemal każdą sytuację noszę w głowie, analizuję, przetwarzam, mielę 😀 Wszystko co w szkole, zabieram ze sobą do domu. Nie potrafię na chwilę obecną się od tego odciąć. Ale jest to dobry patent na utratę wagi – odkąd poszłam do pracy, schudłam prawie 5 kg 😀

Poza tym, szalenie ważne jest dla mnie, by każde moje działanie było ze mną spójne – bym sama czuła, że to co robię jest zgodne z tym, co mi gra w serduchu. Wierzę, że tylko takie postępowanie ma sens.

Kiedyś, gdzieś usłyszałam taką aluzję, by patrzeć na drugiego człowieka jak na Boga, tzn. choćby nie wiadomo jak nas wkurzał, to za wszelką cenę znajdować w nim tam cząsteczkę Stwórcy (jestem przekonana, że każdy człowiek ma w sobie Boga). Gdy zaczęłam pracować, pomyślałam, żeby patrzeć na drugiego człowieka oczami Najwyższego. Wiem, że nigdy nawet się nie zbliżę do takiej postawy, ale sama próba patrzenia na drugą osobę z takim miłosierdziem jak robi to Bóg, już wiele może zmienić. Nie jest to łatwe – w sumie to cholernie trudne, ale się staram. I gdy ktoś działa w taki sposób, że zaczynam się irytować, denerwować, złościć, to w głowie odpalam myśl z filmu „Siła spokoju” – „Ci, których najtrudniej kochać, najbardziej potrzebują naszej miłości.”.

Bo nie ma trudnych uczniów/ludzi. Wierzę, że każdy człowiek, którego spotykam na swojej drodze jest zesłany przez Boga, by mnie do Niego przybliżyć.

Może naiwne, ale naprawdę w to wierzę.  

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *